Scena pierwsza.
Biegnę ulicą, sporym podbiegiem.
Nic specjalnego, gdybym był w normalnej formie.
Ale nie jestem. Jestem daleki od swojej normalnej formy.
Mimo to czuję w środku mały zalążek radości. Bo nie mam zadyszki, bo nogi nie bolą.
Małe zwycięstwa. Małe radości.
Druga scena.
Biegnę ulicą. Podbieg pokonany. Kilka kilometrów dalej widzę góry.
To konkretne kopce, jak powiedziałby Olgierd.
Szyndzielnia, Klimczok, ponad 1000 m n.p.m.
Nie dam rady na nie wbiec.
A nie miałem kiedyś z tym najmniejszych problemów. Czy to upalnym latem czy śnieżną zimą.
Jeśli szczytem moich możliwości są teraz płaskie trasy i uliczne podbiegi to z czym, z czym?
Nic tylko złapać doła. Wkurzyć się na siebie, na świat, na cyklistów…
Albo porozmawiać ze sobą. Zracjonalizować sobie to uczciwie.
Uczciwie, czyli bez owijania w bawełnę. Bo iluzje i wymówki łatwo tworzyć.
Tylko na takim paliwie daleko się nie zajedzie.
Więc przypominam sobie, jak hasałem w górach. Wracam do charakterystycznych scen.
Jak ta, gdy zbiegałem wieczorem zimą zielonym szlakiem z Szyndzielni i na Dylówkach ujrzałem w przelocie rozświetlone miasto.
Ten widok mam przed oczami do teraz.
Ja w ruchu, pod stopami śnieg, buty trzymały wyśmienicie, a ja byłem na haju po zdobyciu biegiem Klimczoka
non stop od parkingu pod Dębowcem. A tu na sekundy mignęło mi rozświetlone miasto w dole.
Wracam pamięcią do swoich 40 km wyryp, samotnie zimą w górach.
Korzystałem z białych zim…
Upalnym latem też sobie robiłem takie wycieczki.
Na przykład przejście się z Cygańskiego Lasu do Szczyrku na Skrzyczne
i dalej przez Malinowską Skałę, Kotarz, Klimczok z metą na parkingu pod Dębowcem.
Ponad 40 km, 2000 metrów góra i dół, na lekko, szybki marsz, minimum rzeczy ze sobą.
Ach to było piękne! Do tej pory pamiętam przeskok nad żmiją,
pomidorki jedzone z składanego kubka i Asię, która wyszła mi spod Dębowca naprzeciw.
Z pączkiem.
Było super …
Wróćmy do stanu aktualnego. Przez kilka następnych miesięcy:
– nie zrobię sobie raczej żadnej wyrypy,
– nie pobiegam mocno w górach.
Bo wracam do biegania po dłuższej przerwie. Bo nie jestem wybiegany i nie biegam dużo.
Ponieważ mam inne ważniejsze rzeczy na głowie. I muszę dawkować sobie to bieganie.
Tak wiem, biegam i mogę biegać i powinienem się z tego cieszyć. I się cieszę.
Jednocześnie coś mnie bierze,
gdy myślę ile czasu i sił potrzebuję na ponowne wejście na poziom dający 1.30 w półmaratonie
czy bieg non stop na Klimczok.
Ile cierpliwości mi potrzeba.
Ale cóż. Tak ma być. Trzeba odłożyć na bok pośpiech i przetrzymać.
A bycie cierpliwym łatwe nie jest. Gdy ta droga jest długa i niepewna, to niełatwo wytrwać.
Trzeba od czasu do czasu sobie przypomnieć po co to wszystko.
Zmotywować. Podtrzymać na duchu.
Przywołać sobie te wyraźne, pozytywne wspomnienia.
Obrazy dawnych sukcesów i osiągnięć.
Tego na co było mnie stać.